Od pobytu w Chinach trochę zwiększyłem swoje doświadczenie, jeśli chodzi o LTG, który na rodzimym rynku jest raczej niedostępny. Wszedłem w posiadanie zaledwie trzech rodzajów, ale przepiłem go trochę więcej w herbaciarniach. Przypadł mi bardziej do gustu, niż standardowy, świeży, zielony TGY, który jest o niskim stopniu oksydacji i tylko minimalnie podprażany (jako standardowy element produkcji).
Pomimo "gorszej" jakości tego LTGY (gorszej, gdyż sprzedawczyni zapewniała mnie, że pomimo iż oba są dobre, starszy jest na pewno lepszy i ona osobiście go preferuje - cena nieznacznie różna, więc to nie gra większej roli) chyba bardziej przypada mi do gustu. Aczkolwiek, jak już kiedyś (czy było to zaledwie jeden/dwa wpisy temu), wspominałem mocniejsze prażenie herbaty, aczkolwiek wiąże się z ryzykiem zupełnego jej zepsucia i jest ryzykowne, jest też sposobem na ulepszenie jej, jeśli ma mało interesujący smak - poprzez wyciągnięcie z niej tej słodkości i dodatek miłego dymnego charakteru (pod warunkiem, że nie jest totalnie spalona, co też się zdarza - ale o tej anegdocie wspomnę kiedy indziej).
Napar nie jest szczególnie ciemny, acz wydaje mi się mocniejszy niż w przypadku 7 letniego LTGY. Zachowuje się słodki posmak miodu i karmelu. Tieguaninowe, owocowo-kwiatowe nuty są mniej obecne niż w poprzedniku. Co niektórzy mogą policzyć za minus tej herbacie.
(teraz będzie trochę dłuższy akapit, więc jak nie interesuje was buddyzm w Chinach, to możecie spokojnie ominąć :)
Jeszcze szybki (powiedzmy...) wtręt. W małej buddyjskiej świątyni, o której wspomniałem przy poście o Qing Ming, w ramach bierz-co-chcesz-za-co-łaska odkopałem ze stosu różnych książeczek, książek, kalendarzy, płyt CD, itp. kilka zeszycików z modlitwami, coś co jeszcze będę musiał zidentyfikować (ale przypomina mi coś w stylu naszej nowenny - zawiera bowiem modlitwy i kalendarzyk do odhaczania dni) oraz tą interesującą sutrę. Szczerze mówiąc trochę mnie ona skonsternowała, bo najpierw w ogóle jej nie skojarzyłem (co nie jest też jakąś wielką ujmą dla mnie, bo nie uważam się za znawcę buddyzmu), a potem nie mogłem się nigdzie jej doszukać. Teoretycznie powinna się zaliczać do jakiejś później uznanej sutry z Sutta Pitaka. Czyli nic mi to nie pomaga, bo jeśli nie ma Indyjskiego pochodzenia, to raczej ciężko ją by było znaleźć na jakiejś liście. Zaczyna się kazaniem Anandy dla zgrupowania 1250 istot. Chińska nazwa to 三世因果经. Dosłownie znaczy to mniej więcej "Sutra Trzech Generacji Karmy", lub zamiast "Karma" można by użyć "Przyczyny i Skutku" (co de facto jest bardziej literalnym tłumaczeniem znaków 因 i 果 - przyczyna i owoc, skutek). Z tego co znalazłem istnieją jej angielskie tłumaczenia, gdzie właśnie figuruje jako "Cause and Effect Sutra". Problem stanowi to, że pomimo swej gigantycznej popularności w Chinach (jej wersje dostępne są w każdej świątyni, nawet za darmo), to poza nimi, jak się orientowałem, jest znana jeszcze w Japonii (i mniemam, aczkolwiek nie znalazłem źródeł, że również w Korei).
Ciekawy jest też druk na okładce, który prezentuje bardzo zainkulturowaną buddyjską ikonografię, inną niż ta obecna w buddyzmie tybetańskim. Ale może o tym kiedyś, jak się czegoś więcej dowiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz