niedziela, 7 kwietnia 2013

Bi Luo Chun 2013 mingqian

Nigdy nie uważałem się za super miłośnika zielonych. Doceniam je i bardzo sobie cenie ich smak, jednak dla mnie zawsze był zbyt ulotny, efemeryczny. Nie mają potencjału ani na zbyt wiele parzeń, ani na przechowywanie. Są to herbaty chwili. Trzeba się z nimi delikatnie i dokładnie obchodzić. Dodatkowo w znacznej mierze wychładzają organizm, a ja lubię być raczej otulany ciepłą mgiełką herbaty. Oczywiście, miłe oku jest oglądanie całego spektaklu gdy w szklanym naczyniu tańczą młode pąki, a liście long jinga gonią się w wirze niczym smoki walczące na nieboskłonie. Szybko jednak w wyczerpaniu opadają na dno i wielu bitw nie są w stanie stoczyć. Nie to co wielkie, grube, puszyste liście puerowe z drzew, które pamiętają jeszcze ostatnich cesarzy, upadki i powstawania nowych dynastii. Stojące pośród popękanych skał i pustych świątyń. Dostojne w swej postawie, spokojne i przede wszystkim cierpliwie. Ich korzenie już niejedne fundamenty skruszyły i niejedno pokolenie farmerów jeszcze przetrwa.

Nie potrafię odnaleźć tej szlachetności i mądrości w młodej herbacie (chyba, że mowa o matcha i koicha, ale wtedy to co nadaje sens herbacie to cała rytualna oprawa i, przede wszystkim, spotkanie osób, tworzenie communitas, przypominające wręcz agape). Potrafię docenić jednak ich świerzość i wkład pracy producentów herbaty, czy wręcz gospodarzy (określenie "producent" niesie ze sobą zbyt dużo skojarzeń z uprzemysłowioną, zmechanizowaną pracą, a tu mamy do czynienia bardziej ze współ-pracą, relacją personalną pomiędzy rolnikiem a ziemią, dającą swoje owoce w zamian za opiekę nad nią). Na myśl przychodzą mi do głowy od razu słowa wypowiedziane przez rolnika z Tajwanu w "The Meaning of Tea":




Ten powrót do natury przy czarce z herbaty jest tutaj w Chinach pewnym wybawieniem. Przede wszystkim od zgiełku, hałasu, zanieczyszczenia (śmieciami, dźwiękiem, światłem), betonu, stali. Miasta niczym żywe organizmy rosną i przesuwają się. Czasem jakieś fragmenty wewnątrz starzeją się, usychają, wyludniają i na końcu umierają, by na ich miejscu powstała nowa tkanka miejska w postaci centrów handlowych czy trzydziesto-piętrowych budynków mieszkalnych.






Herbata daje luksus powrotu do natury. Do pierwotnego miejsca spotkania człowieka z ziemią, dawczynią życia. Daje ona człowiekowi pożywienie, jak i schronienie. W pierwotnych wspólnotach ludzkich oranie ziemi było tabu, wiązało się z gwałceniem, przemocą na matce, która daje życie i karmi.  Nie trzeba się odwoływać do mądrości chińskich klasyków. Na rodzimym gruncie Tischner zauważył problem wiążący się z zagrożeniem ze strony współczesnego społeczeństwa, które gwałtem wydziera ziemi jej owoce, tworząc z niej fabrykę, a w relacjach z człowiekiem prowadzi do jej całkowitej reifikacji. Nie można już mówić o współpracy. Ziemia zostaje zagłuszona i zamknięta pod grubymi warstwami betonu. Rzadko możemy dostrzec gdzieś jakiś przebłysk nadziei. Choćby dzisiaj znalazłem na mojej zapylonej, zabetonowanej i ogrodzonej murami ulicy pęki poziomek.




Kończąc już mój rage przeciwko chińskiej urbanistyce będę przechodził do konkretnej herbaty. Aczkolwiek mógłbym wtrącić swoje trzy grosze odnośnie ekonomii i rynku herbat. Powstrzymując się jednak od ocen podaję linka do mojego tekstu o herbatach mingqian i dodam, że w tym roku zbiory zaczęły się wyjątkowo wcześnie, ze względu na ładną pogodę (uśmiecham się tutaj do moich czytelników w Polsce). Zatem nie dość, że mamy herbat więcej, to popyt mniejszy, ceny niższe. Dobrze dla nas, źle dla rolników. Niestety - ktoś zyskuje, ktoś traci. Równowaga musi być.

W swoich zbiorach miałem dwie próbki Bi Luo Chuna. Jedna spora na dwie porcje, pierwsze zbiory mingqian (jeden pączek, bez listków) z nizinnych okolic Taihu. Dzisiejsza próbka, którą musiałem zużyć w całości, była już z wyższych regionów. Liście bardzo drobne, pięknie zwinięte jak maleńkie ślimaczki, pokryte delikatnym puchem.






Liście wrzucam oczywiście do naczynia napełnionego wodą, gdyż są bardzo delikatne i zalewanie ich bezpośrednio strumieniem gorącej wody mogłoby je uszkodzić. Przez chwilę robię delikatne koliste ruchy naczyniem, by liście jak najdłuższą drogą wędrowały na dno. Następnie przelewam wszystko do przygotowanego gongdaobeia. W pierwszych parzeniach nie korzystam z sitka, więc oczywiście wpadają mi pojedyncze pączki herbaciane.










Aromat jak i smak niesłychanie świeży. W moim odczuciu bardziej kwiatowy niż owocowy. Bardzo intensywny (stąd w końcu nazwa). Wyczuwam delikatny zapach świeżej ryby. Kojarzy mi się lekko z tranem. Nie jest to jednak irytująca rybia woń, raczej miłe wspomnienie wody i ryb. Niekoniecznie morski - może jezioro, staw. Flora wodna. Można to porównać do spaceru po parku - woda, trzcina, lilie, ryby zmierzające w nieodgadnionych kierunkach; z drugiej strony młoda trawa, kwiaty. 




Przerzuciłem się również z ruyao na porcelanę, gdyż lepiej widać zmiany w herbacie, jak i, uważam, nadaje lepszego nastroju. 


 nie morskie bałwany
lecz bystry potok z Qinling
szumi w głowie

Udało mi się wyciągnąć dużo parzeń. Ale to już moje przyzwyczajenie. Uważam, że dobrze zatrzymać się na czterech. Może pozostać niedosyt, ale przecież o to chodzi. Herbata powinna być naparem prostym, nie aroganckim (co zarzucał zachodniej kulturze wina Okakura Kakuzo). Daje nam z siebie wszystko w kilku łykach. Od naszego serca zależy to, czy będziemy potrafili to odkryć. Siłą tego nie wydrzemy. Jeśli nasze myśli będą daleko, będziemy rozkojarzeni, zdenerwowani, niecierpliwi, herbata z najwyższej półki nas nie zaspokoi.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz