czwartek, 11 grudnia 2014

Nannuo "Spring Tips" oraz Dayi 7542

Nannuo 2010 "Spring tips" Yong Pin Hao to kolejne ciastko od Yunnan Sourcing ze starego zamówienia. YS zapewnia, że plantacja, z której pochodzi herbata jest ekologiczna i nie producenci nie korzystają z żadnych nawozów sztucznych i pestycydów.
Góra Nannuo znajduje się na terenie Menghai - dlatego też można wyczuć w niej, szczególnie na początku, charakterystyczne tony dla młodych Menghai. Dla mnie są to skojarzenia z tytoniem i dymem.

Ciastko wygląda okazale. Liście są naprawdę piękne i można zauważyć sporo pączków - zbiór mingqian.




Jak bywa w przypadku parzenia puera ze zbitych grudek ciastka, budzenie liści zajmuje więcej niż jedno parzenie. Dlatego też pierwsza czarka wydała mi się zbyt płytka i bez charakterystyki. Drugie parzenie, choć równie krótkie, jest intensywniejsze. Barwa, ciemniejsza, przypomina  głęboką żółć jesiennych liści.




W smaku nabiera już pełniejszego kształtu. Czuć owoce z dymnym tłem (szczególnie na tyle języka). Pomimo wiosennego zbioru, są jesienne klimaty suszonych owoców. Również pieprzna ostrość na końcówce języka. Delikatne nuty tytoniu, o których pisałem, przywodzące na myśl Menghai. Z kolejnymi parzeniami napar oddaje coraz bardziej głębię barwy złota - co szczególnie widać w czarce z białej porcelany. Nie korzystam z sitka, więc przez pierwsze parzenia zbiera się odrobina pyłu na dnie - już w trzecim parzeniu znika i od tej pory napar jest klarowny. Pojawią się również mocniejsze ku oraz więcej tytoniowych nut. Piąte parzenie jest dość intensywne, pomimo bardzo krótkiego, kilkusekundowego czasu zalania. Kolejne pozbawione jest już niemal zupełnie goryczki. Późniejsze, dłuższe parzenia mają znacznie bardziej wyczuwalny słodki, owocowy smak: mango, melon? Przychodzą mi na myśl również mandarynki, ze swoją cytrusową goryczką i lepką słodkością; żona wyczuwa tu bardziej gruszkę.




Widać, że materiał ma dużo mięsistych listków - małych i dużych, ładnie przetworzonych, prawie nie połamanych. Jest też dość spora ilość pączków oraz mięsiste szypułki. Jest to naprawdę dobra herbata.


7542 od Dayi to kolejny klasyk od tego producenta. Można powiedzieć, że miłośnicy Dayi dzielą się na dwa obozy - 7542 Hools i Fanatycy 8582. 4 świadczy o mniejszych listkach i większej ilości pączków niż w blendzie numero 8. O dziwo moje doświadczenie z tą herbatą  wskazuje na to, że niekoniecznie tak jest. Albo po prostu taki ułamałem sobie kawałek ciastka... Ale o tym już na końcu.




Ciastko pochodzi z 2011. Jak widać już na zdjęciu powyżej, jest dość sporo okazałych szypułek. Ciężko dopatrzeć się jakichś pączków (porównując chociażby do wcześniejszego ciastka z Nannuo).




Same ciastko po otwarciu ma przyciągający słodki i miodowy aromat, kojarzący się również z suchymi opadłymi liśćmi. Po zalaniu tworzy się drobna pianka na powierzchni herbaty, jak poranny szron. Z wenxiangbei wydobywa się interesujący zapach - miodu i kadzidła. Ku jest delikatne, również kwaskowatość. Słodki posmak, dobry, przyjemny huigan. W późniejszych parzenia czuję ziołowo-warzywny posmak - przywodzi na myśl surowy szpinak czy jarmuż.




Jak widać na zdjęciu wyżej wcale jakoś dużo tych pączków mi się nie trafiło... Aczkolwiek, jeśli chodzi o smak nie mam co narzekać - należę chyba do klubu 7542. Herbata ta wydaje mi się bardziej wyrazista i przyjemniejsza niż 8582. Odczuwam więcej przyjemności popijając ją. I to pomimo tego, że moim zdaniem, ma mniej cha qi niż jej młodsza siostra...

piątek, 28 listopada 2014

2009/2010 Yunxian Guohan Lao Shu

Już zaczęła się zbliżać magiczna liczba 7 dni od kiedy wrzuciłem ostatni wpis. Lepiej dmuchać na zimne i jej nie przekraczać, gdyż znów jeszcze popadnę w limbo blogowego niebytu.




To już jest ostatnia herbata od Yunxian Guohan, którą mam w swoim składziku. Materiał z Wuliangshan - na temat lokalizacji już pisałem przy okazji pierwszego wpisu o herbacie tego producenta. Materiał to lao shu z września 2009. Zbity w bing prawie równy rok później.




Liście w ciastku wydają się dość spore. Na szczęście nie jest zbyt mocno sprasowane, więc można łatwo wybrać dwa większe kawałki po ok. 3-4 gramy każdy.




Robię jedno płukanie, gdyż herbata wygląda bardzo ładnie, nie ma żadnego pyłu przy pierwszym wylewaniu. Od razu dociera do mnie ciężki, słodki, miodowy aromat. Gdy wlewam pierwsze parzenie do wenxiangbei pełnia i słodycz się umacniają, dochodzą korzenne nuty.




W smaku przede wszystkim korzenny, delikatnie ziołowy. Zdecydowanie słodki. Bardzo subtelna goryczka.  Herbata ma również niezwykle przyjemny posmak utrzymujący się w ustach i gardle. Da się wyczuć smak suszonych owoców. Kwaskowatość wydaje się być doskonale zbalansowana. Kolor dość ciemny jak na tak młodą herbatę. Przez te ostatnie lata porządnie dojrzała. Rzadko można spotkać shenga, który po 5 latach jest tak przyjemny i wyróżnia się na tle swoich rówieśników. Sam napój ma bardzo przyjemną fakturę. Nie jest to herbata super-wydajna, ale ok. 10 parzeń powinna wytrzymać, jeśli się dobrze z nią będzie postępować.




Na powyższym zdjęciu widać, że jest to porządny materiał. Grube szypułki, ładne dużo liście.

Z racji tego, że dzisiaj nie było wystarczająco offtopowo i nie wrzuciłem linków do żadnej muzyki itp. to zamęczę was świeżym teaserem najnowszych Gwiezdnych Wojen, a co!




Czujecie te dreszcze na plecach? Macie gęsią skórkę? Bo ja tak, i nie jest to tym razem efekt herbaty ;)

piątek, 21 listopada 2014

Yunnan "Tulin" Fenghuang Tuocha


Tak na wstępie polecam:



Z zaskoczeniem ostatnio w swojej puerowej szafce odkryłem dwa tuocha, o których totalnie zapomniałem. Krótki research moich starych zamówień i przekopywanie resztek pamięci uzmysłowiło mi, że zamówiłem sobie w Chinach na taobao dwa tuo z lat 90-tych za okazyjną cenę. Te klasyczne fenghuangi (feniksy) z Dali są dość popularnymi ciastkami i nawet te sprzed 20 lat często zaczynają się od kilkudziesięciu yuanów. (aczkolwiek te lepszego sortu, lepiej przechowywane kosztują np. ok. 200 Y). Fenghuang tuocha (凤凰沱茶), czy też "Tulin" fenghuang (土林 - tulin, dosłownie "ziemny las") zaczęto produkować w 1985. Na blend składają się liście yunnańskie grade'u 1-6 (czyli dość niskie), wiosenne pączki, szypułki. Teraz, popularne są również shu fenghuangi, które noszą nazwę 金凤凰 (złoty feniks).
Niestety nie pamiętam ani swojego konta taobao (do logowania używa się chińskiego numeru telefonu, którego absolutnie nie pamiętam), a mój komputer jest w stanie spoczynku w serwisie (okazało się, że układ chłodzenia padł i nie można nigdzie zamówić części zamiennych), więc nie dam rady sprawdzić w historii Skype'a (wiedzieliście o tym, że rozmowy tekstowe Skype, są przechowywane na waszym dysku, a nie w chmurze? Ja nie...) o zamówienie jakich herbat prosiłem mojego współlokatora w Chinach. Krótkie szpiegostwo pozwoliło mi znaleźć jednego ze sprzedawców od którego zamawiałem większość swoich starych herbat (może pamiętacie moje wpisy o puerach pachnących mokrą piwnicą? To właśnie ten). Na szczęście na przestrzeni lat zmieniały się też etykiety, co pozwoliło mi stwierdzić, że akurat ten fenghuang, którego posiadam musi być z lat 90-tych (jeśli oczywiście optymistycznie założymy, że sprzedawca nie oszukiwał i nie podmieniał opakowań). Herbaciarz, od którego (prawie na pewno) zakupiłem te tuocha na sprzedaż ma tylko rocznik 94. Mogę więc założyć, że to ten rok. Oczywiście nie jestem jakimś purystą i naprawdę dość mi wszystko jedno czy to początek, czy koniec lat 90-tych. Ważne żeby herbata była dobra.




Puer leżał chyba w średnio sprzyjającym mu środowisku. Można by zażartować, że miał trudny okres dojrzewania ;] Nawet na moich mało dokładnych zdjęciach widać średnio ciekawy, biały nalot na liściach. W takiej mikro ilości nie powinno to chyba stanowić problemu. Kilka razy widziałem na forach naprawdę zapleśniałe puery, gdzie ludzie próbowali je ratować (już z taką błękitną pierzynką). W moim przypadku wygląda to na jakiś nieszkodliwy szczep. Jakby jednak wśród moich czytelników był ktoś, kto jest w stanie przepadać próbkę, to proszę dawać znać - chętnie prześlę kilka gram. W celach badawczych oczywiście ;)
Liście są dość suche i kruche, łatwo się rozwala ciastko. W zasadzie aż za łatwo, gdyż boję się, żeby nie skruszyć liści za bardzo. Drobne ilości mikroorganizmów na starych puerach nie są czymś szczególnie rzadkim. W tym wypadku bardziej boję się o to, że zepsuje on smak. Nikt chyba nie chce czuć grzyba w herbacie. Aczkolwiek, porównując swoją delikatnie zaszronioną herbatę, do tej, którą pija Hster z teacloset, uważam, że moja jest nawet w porządku.


tutaj jeszcze dokładniej widać biały nalot

W przeciwieństwie do młodych puerów tutaj parzenia robię stosunkowo dłuższe. Nie jest już to zalanie i wylanie, które trwa co najwyżej kilka sekund. Zaczynam od dwóch płukań by obudzić te zestarzałe liście.
Zanotowane przeze mnie czasy parzeń, to kolejno: 5, 10, 15, 25, 35, 50, 80. Dwa ostatnie parzenia trwają już kilka minut i służą do wyciągnięcia z liści wszystkiego co się da.






Pierwsze parzenia robię z użyciem wenxiangbeia. Herbata ma aromat mokrego drzewa i strychu. Dzisiaj kojarzy mi się też z mokrą glebą i dojrzałym orzechem włoskim. Smak i aromat mokrej gleby i starego drzewa odpowiada nazwie tej herbaty: "Tulin". Po kilku parzeniach, gdy już liście się wybudzają herbata nabiera ciemnego koloru. Od ciemnych żółci przechodzi w brązy z rubinowymi odcieniami. To co zauważam z pierwszym łykiem, to pełnia i głębia smaku oraz uczucie, jakby się piło tłusty rosół. W przeciwieństwie do samego aromatu, nie czuć w smaku aż tak bardzo zmokłej spiżarni.  W smaku lekko pikantna - czuć to szczególnie na podniebieniu. Wysusza również gardło.




Herbatę zacząłem pić wieczorem o 23. Teraz, pisząc, popijam ją już swobodniej - jakby nie było, również w celu pobudzenia moich ośrodków pamięci. Notatki, czasem lekko enigmatyczne, nie zawsze dają się odtworzyć, a przerzucenie zdawkowych ekspresji z notatnika na wpis blogowy czasem graniczy z cudem. Herbata ma lekkie chaqi, ale nie jest szczególnie pobudzająca. 

Popijając ją podczytuję sobie żywot i wybrane mowy św. Grzegorza z Nazjanzu (który wbrew pozorom nie był biskupem Nazjanzu, tylko jego ojciec Grzegorz Starszy; on sam był biskupem zapadłej wsi Syzymy, w środku traktu kapadockiego, gdzie mieściła się tylko siedziba poczty cesarskiej), przyjaciela Bazylego Wielkiego. Był to poczciwy mówca, teolog (do tego stopnia wybitny, że zyskał przydomek Grzegorz Teolog) oraz miłujący spokój chrześcijanin, który, gdyby nie ambicje jego ojca i przyjaciela Bazylego, większość życia spędziłby najchętniej jako pustelnik w górach. Do tego stopnia daleka mu była polityka Kościoła i intrygi związane z biskupstwem (jak widać problemy te już irytowały ludzi od IV w. n.e. - a jak się zerknie na pisma innych Ojców, to już nawet od II czy III w.; jeszcze inni mogą się dopatrzyć zapowiedzi tego w listach św. Pawła), że po święceniach na kapłana, jak i później biskupa uciekał za każdym razem na kilka miesięcy, czy lat na pustelnie, skąd musiał być ściągany niemal siłą. Teolog i orator z niego był genialny. Otrzymał świetne wykształcenie z retoryki w Cezarei, Aleksandrii oraz kilkuletnie w Atenach. Zapoznał się w Aleksandrii z dziełami z biblioteki Orygenesa, a razem z Bazylim zrobili wypisy z jego najważniejszych dzieł. Jak w 379 na prośbę wiernych udał się do Konstantynopola, okazało się, że nie ma ani jednego Kościoła należącego do ortodoksyjnych katolików. Wszystkie były zajmowane przez arian, nowacjan i sabelian (ówczesne heterodoksyjne nurty w chrześcijaństwie). Kościół urządził w domu krewnych. Jeszcze w tym samym roku wygłosił płomienną mowę na temat powołania teologów (oskarżając ich o gadulstwo, mądrzenie się i karierowiczostwo) i wyznania wiary o Trójcy Świętej dla delegacji biskupów (których nie omieszkał nazwać w przemowie tępakami). Przez hierarchów nie był szczególnie poważany (był w końcu biskupem zapomnianej wsi), może oprócz przyjaciela Bazylego (i jego brata Grzegorza z Nyssy) oraz ojca, który był szanowanym biskupem Nazjanzos (pełnił tą funkcję nie bagatela 45 lat i dożył niemal stu lat, co na tamte czasy graniczyło z cudem). 
Odbiegłem trochę od tematu, ale na swą obronę mogę zapytać: cóż jest przyjemniejszego jak łączyć starą poczciwą herbatę ze starożytnymi tekstami?






Liście są zróżnicowane. Niektóre z nich są faktycznie dość spore, inne malutkie. Jest trochę grubych, mięsistych szypułek. Zdążyły już dość mocno ściemnieć - ciemna zieleń i lekkie brązy (w zasadzie zależne od światła).

czwartek, 20 listopada 2014

Zhengshan Bantianyao z Yingzui Yan

źródło: http://tupain58.com/vso-武夷山鹰咀岩.html


Jak byłem na wylocie z Chin zdążyłem znaleźć na taobao interesującego sprzedawcę (sifangcha - nie wiedzieć czemu, nie chce mi działać ich strona internetowa) skalnej herbaty (yancha) z Wuyi. Większość z jego herbat pochodzi z terenów w okolicy Yingzui Yan, czyli ze Skały Orlego Dziobu. Jest to wysoko położony teren w Wuyi, z którego pochodzą autentyczne skalne herbaty. Bantianyo może być zapisywane w różny sposób. Najpopularniejszą formą jest 半天妖, gdzie ostatni znak yao może oznaczać zwodzenie, kuszenie, mamienie, jak i goblina, demona czy złego ducha - jakąś istotę nadprzyrodzoną. Inna forma zapisu to 半天腰, gdzie yao może oznaczać talię, czy środek - w tym wypadku bardziej to drugie. W tej wariacji cała nazwa odpowiadałaby chyba "w połowie dnia" (analogicznie, banshanyao 半山腰 oznacza "w pół drogi na górę" - tu tłumaczyłoby się, że przeminęło pół dnia). Ostatnia forma zapisu, o której wspomina sprzedawca to 半天夭. W tym wypadku yao to delikatność, mogące jednak oznaczać również przedwczesną i młodą śmierć - wskazuje na ulotność i kruchość. Sprzedawca, od którego zakupiłem tą herbatę lubi używać zapisu pierwszego, gdyż uważa, że to najlepiej oddaje wyjątkowość i tajemniczość tej herbaty.








Herbata jest faktycznie ciekawa. Nie jest mocno prażona. Ma charakterystyczny dla wysokiej jakości yancha aromat. Jest dość wydajna, ale posiadam w spiżarce lepsze (w tym kilka od tego samego sprzedawcy). Nie wydaje się, by więcej jak 5 czy 6 parzeń było koniecznych. Nie jest gorzka, ani kwaskowata (co można spotkać często u niskiej jakości yancha). Dzięki temu, że nie jest mocno palona, smak nie jest monotonny. Z kolejnymi parzeniami zmienia lekko charakterystykę. Czuć oczywiście delikatny smak prażenia i dymu, ale nie jest on dominujący. Wyczuwa się kakao i kawę. Ma ciekawe nuty owocowe. Znajoma, którą poczęstowałem kilkoma czarkami jest przekonana, że czuje smak dojrzałej nektarynki.




Oprócz samej herbaty, chciałem przy tym wpisie poruszyć kwestię gotowania wody na piecyku na węgiel. Ten genialny kominek wykonał Andrzej Bero. Specjalnie poprosiłem go o jak najbardziej kompaktową formę, bym mógł w cieplejsze pory roku zabierać go bez większych problemów w teren. Jest on znakomicie wykonany. Garść węgla wystarczy, żeby woda się dość szybko zaczęła gotować. Jeszcze nie opanowałem techniki szybkiego rozpalania, ale mam nadzieję, że nie zajmie mi to wiele czasu. 






Węgiel drzewny (np. grillowy) warto wcześniej rozdrobnić na mniejsze kawałki, umyć (np. w durszlaku pod prysznicem), a potem wygotować (robię to w zasadzie po to, żeby woda szybko z niego odparowała po wyciągnięciu z wrzątku). Następnie pakuję pojedyncze kawałki węgla w papier (po lisku ręcznika papierowego, czy toaletowego) i umieszczam w koszyku - zabezpieczam w ten sposób kawałki węgla przed tarciem i kruszeniem się. Można go w ten sposób przechowywać np. w zwykłej szafce. 




Gdy węgiel jest już rozżarzony mogę manewrować wewnątrz piecyka przy użyciu zwykłych metalowych pałeczek (swoje zakupiłem w Chinach, ale nie sądzę, by był problem z zakupieniem podobnych w sklepie z azjatyckim jedzeniem i wyposażeniem kuchennym, np. w Kuchniach Świata). Wodę warto uzupełniać w dzbanku w małych ilościach, by nie dopuścić do szoku termicznego. Ja korzystam w tym celu z czarki, ale wiadomo, że najlepsze byłoby hishaku.



sobota, 15 listopada 2014

2007/2008 Lincang Yunxian Guohan

Jedna z herbaciarni, którą odwiedzałem na targu herbaty w Xi'anie sprowadzała głównie puery i dianhongi od Yunxian Guohan. Już opisywałem jednego z puerów, którego u nich zakupiłem. Zakupiłem również dwa xiaobingi po 100g każdy. Produkt, jako herbata jest dość ciekawy. Problem stanowi jego opakowanie. Ma on bowiem drukowane opakowanie od shu puera, które zostało przebite pieczęcią na shenga. Nabite osobno daty mówią nam też, że herbata została zebrana w kwietniu 2007, a następnie leżakowana przez rok i w październiku 2008 zbita w ciastko - zagadkę dwóch dat akurat rozszyfrowała mi młoda pomocniczka właścicielki herbaciarni. A tak w ogóle to wpis o tej herbacie miałem zrobić już ponad rok temu. Pierwsze zdjęcia i notatki z jej próbowania miałem już w Chinach. Potem jeszcze kilka razy ją piłem (w Chinach i już w Krakowie), ale nigdy nie doszło do finalizacji tego zamiaru. W związku z tym, moja karta pamięci od aparatu jest zapełniona jakąś setką zdjęć z sesji z tym puerem. Oczywiście mam na tyle litości w sobie, że nie będę Was nimi zasypywał.

*Pijąc tą herbatę podczytywałem sobie Junga i słuchałem utworów Docetism, więc dla minimalnego wczucia się proponuję odsłuchanie jednego z utworów:




Na powyższym zdjęciu widać ile zostało mi już z pierwszego z dwóch ciastek


Niestety, fenomen przebitego opakowania sprawia, że nie jestem w stanie powiedzieć więcej o tym ciastku poza to, że jest z okolic Yunxian w Lincang (jak wszystkie produkty tej firmy) oraz, że została zebrana w 2007 i sprasowana w 2008 roku. Numer receptury (utworzonej w 2006), który widnieje nadrukowany na opakowaniu dotyczy niestety shu-cha. Można spekulować, czy użyto tych samych blendów liści do wykonania tego shenga, ale to już tylko sfera domysłów.




Ciastko w przeciwieństwie do zwykłych bingów, jest mocniej zbite. Zawiera dość sporo szypułek. Liście nie są spektakularnie duże na oko.




Udaje mi się wyodrębnić trzy dość zbite kawałki herbaty, które idealnie zmieszczą się w czajniczku. Ostatnio byłem zbyt rozrzutny przy parzeniu herbaty. Jak przekraczałem 8 gram przy młodych shengach, zazwyczaj uzyskiwałem napar o intensywnej goryczce, która co prawda mi nie przeszkadzała, ale już członkowie rodziny nie gustujący w tak mocnych herbatach nie zawsze byli zadowoleni (a jeśli już to z późniejszych parzeń, gdzie pierwsza goryczka już się wypłukała). Zazwyczaj parzę na oko, ale ostatnio postanowiłem sprawdzić jak te proporcje dokładniej wyglądają przy moim czajniku. Od 8 gram, jak już pisałem to zbyt wiele puera na mój czajnik, z kolei odkryłem, że od ok. 6 w dół, to dla mnie zdecydowanie za słaba herbata. Lubię bardzo krótkie parzenia niemal wrzątkiem. Zalewam, wylewam. To kwestia kilku sekund. Zazwyczaj tyle, co zajmuje oblanie yixinga wrzątkiem i czasem przepłukanie czarki. Parzenia zaczynam wydłużać dopiero po jakimś 5 parzeniu. Dlatego też nie lubię dawać zbyt małych porcji, wtedy czas się wydłuża, a czasem można zgubić rachubę.




Herbata jest smaczna i ciekawa. Jedna z tych, co warto polecić w jej cenie. Jeśli mnie pamięć nie myli kupowałem xiaobinga po 30 albo 35 yuanów od sztuki.
Od samego początku wydaje się dość złożona w smaku. Można powiedzieć, że ma delikatną cierpkość - nie jedną z tych intensywnych i ściągających. W smaku kojarzy mi się z surowym drewnem. W barwie jest ciemniejsza od tych, które ostatnio pijałem. Nie ma jakiegoś spektakularnego huigana. Jest słodka w ogóle, ale nie ma tej dominującej słodkości przychodzącej po przełknięciu.




Korzystam z wenxiangbeia po to, by wyciągnąć jak najwięcej z aromatu. Po mocniejszym zaparzeniu wychodzą z niej podwędzane nuty, lekko ziołowe. Pojawiają się skojarzenia z jakimiś cięższymi, niezidentyfikowanymi przyprawami. W późniejszych parzeniach próbuję znaleźć coś bardziej charakterystycznego. Jest w niej coś oryginalnego, ale nie jestem w stanie dojść do tego. Może to smak prażonego ryżu? Coś bliżej, ale nie do końca.




Podsumowując herbata jest porządna. Ma zachęcający, słodki aromat i niebanalny smak. W sumie, gdy się przetrzyma te kilka sekund dłużej pojawiają się u mnie skojarzenia z wędzonym mięsem i jakimiś warzywami korzeniowymi. Czasem w trakcie picia pojawiały się skojarzenia z bulionem, aczkolwiek to nie jest dokładnie to - bardziej chodzi o samą głębię i pełnię smaku.




Po parzeniu widać, że liście są w znacznej mierze duże. Grube i długie szypułki oraz wielkie, ale poprzerywane liście. Troszkę młodszych, mniejszych listków. Minimalna ilość pączków. Widać też, że niektóre z liści już zbrązowiały, a inne mają głęboki ciemny kolor. 

wtorek, 11 listopada 2014

2009 i 2010 8582 Menghai Dayi

Z serii "archeologii herbaty", kolejnymi puerami, do których się dokopałem jest sławna receptura 8582 z dawnej fabryki Menghai, dzisiejszej Dayi. Jak wiemy, pierwsze dwie cyfry to data ustalenia receptury (Half-Dipper swojego czasu miał kilka wpisów na temat pra-receptury 8582, jeszcze zanim została ustabilizowana). W tym wypadku to 1985 rok. Kolejna, trzecia cyfra, to grade liści. Liczba 8 w tym wypadku oznacza, że powinny to być dość spore liście. Ostatnia cyfra (2) to numer producenta - w tym wypadku Dayi.

Na pierwszy ogień (w zasadzie wrzątek) idzie rocznik 2009.




Liście dość spore. Trochę szypułek i pączków. Co warte zaznaczenia, liście nie są tylko i wyłącznie ze zbioru 2009. Na tą recepturę składają się liście leżakowane rok, a nawet dwa. Niektóre, jak widać są już trochę ciemniejsze. Ciekawa mieszanka.






Jak zwykle, staram się odłamywać większe fragmenty ciastka nie krusząc przy tym zbytnio liści. Później przebieram na tacce liście - te większe zbieram palcami. Mniejsze staram się oddzielić o pyłu i mocniej połamanych liści i, przesuwając po tacce, strącam je do chahe. To co zostaje na tacce oddzielam od najdrobniejszego pyłu i zazwyczaj odsypuję sobie gdzieś z boku - do wolnej czarki, lub woreczka. Taka niższej jakości (choć czasem wychodzą naprawdę ciekawe blendy) mieszanka puerowa, z pozostałości różnych herbat, jest dobra na bezceremonialne, codzienne parzenia. Ale wracając do 8582...




Dałem dość sporą ilość liści, bo 8 gram. Nawet szybko się budzą - jedno płukanie wystarcza. Pierwsze parzenie jest w miarę intensywne. Goryczka utrzymuje się dobrze przez kilka pierwszych parzeń. Napar jest ciemno-pomarańczowy. Dymny aromat i smak na wejściu, oraz kwaskowaty posmak. Przy piątym parzeniu już czuję jak wyostrzają mi się zmysły i jestem dość pobudzony (prawdziwy ze mnie pijak, jeśli chodzi o herbatę). W kolejnych parzeniach wyraźniejszy się staje słodki posmak. Końcowa goryczka też jest trochę inna. Wydaje się, że czuję smak drewna (palonego drewna?). Ta "dymność" herbaty utrzymuje się w kolejnych parzeniach. Końcowa kwaskowatość jest lekko cytrusowa, ale przy tym ostra - coś jak skórka od pomarańczy. Tytoniowe tony się utrzymują od ósmego parzenia. Pomimo pewnej powtarzalności smaków, herbata ta aż tak mi się nie nudzi. Mógłbym wypić z 20 parzeń. Od ósmego parzenia zanika już intensywna goryczka. Co ciekawe, dopiero teraz zwracam uwagę na słony smak, który się utrzymuje z kolejnymi naparami. Ostatecznie stwierdzam, że wystarczy 12 parzeń. Ostatnie wydłużam przez kilka minut, by wyciągnąć już z niej ostatecznie wszystko.




liście z 2009 Menghai Dayi 8582

Przechodząc do kolejnego rocznika, czyli 2010...




Co warto wspomnieć, na szczęście ciastka nie są intensywnie zbite. Można więc spokojnie je rozłamywać nożem, nie gimnastykując się przy tym szczególnie. Jak widać poniżej udało mi się wyodrębnić dość spore kawałki.






Na wejściu zauważam, że jest minimalnie delikatniejszy. Ale to już pewnie kwestia tego, że zmniejszyłem gramaturę o 1 g. To co uderza pierwsze: dym (tytoń), cierpkość (cytrusowa kwaskowatość), huigan.




Przy drugim parzeniu herbata już się wybudziła - jest intensywniejsza niż poprzednio. Na wejściu jest cięższa. Po palonym, dymnym smaku w ustach pozostaje goryczka. Tak jak w poprzednim roczniku przy piątym parzeniu jestem już przez nią dość mocno pobudzony. Ciężko mi stwierdzić, czy efekt "upicia się" herbatą, którego doświadczam, to moja indywidualna predyspozycja do "upijania się" herbatą, czy może charakterystyka tej receptury. Zdecydowanie wyczuwam w niej silne chaqi. Ta - jakby nie było młodsza wersja - ma troszkę więcej kwaskowatości, niż jej poprzedniczka.


liście z 2010 Menghai Dayi 8582

Wydaje mi się, że po 10 parzeniu już nie jest tak ciekawa, ale przyjemnie się ją dalej pije.

Nie zawsze siadam sobie z książką do herbaty. Głównie dlatego, że łatwo się zagapić: jeden akapit, albo zdanie później i okazuje się, że herbata jest mocno przeparzona. W przypadku pierwszych parzeń sheng puerów, to szczególnie uciążliwe. Jednak jak już się dojdzie do tego etapu, że herbaty się nie zepsuje i wiemy, że wycisnęliśmy z niej to co najciekawsze, nie trzeba się przejmować takimi rzeczami.




Jeśli jesteście pasjonatami azjatyckiej kultury (albo narkotyków ;), książka którą czytam powinna was bardzo zainteresować: Opium Fiend: A 21st Century Slave to a 19th Century Addiction. Jest to zapis wspomnień kolekcjonera i pisarza (bardziej reportera i dziennikarza) Steve'a Martina, który w pogoni za swoją pasją kolekcjonowania utensyliów do opium uzależnił się od tego narkotyku. Dość przerażający jest fakt, że czytając tą książkę często się utożsamiałem z autorem. Czy Wasza pasja orientem, też nie zaczęła się już w dzieciństwie? To pierwsze spotkanie z obcą kulturą poprzez zdjęcia, pocztówki? Pamiętam jak jako dziecko kupiłem swoją pierwszą pocztówkę przedstawiającą długie chińskie łodzie, z pawilonami w tle. Jest w tym coś z tego, co kiedyś pisał Sartre we wstępie do albumu Cartier-Bressona, że na zdjęciach z Chin staramy się zawsze przedstawić idee chińskości, nawet fałszując przy tym rzeczywistość - jest to grzech, z którym starałem się zawsze liczyć robiąc fotografie w Chinach, ale nie zawsze się udawało od niego uwolnić. Pokusa zrobienia "autentycznie" chińskiej fotografii, często była silniejsza. Wydaje mi się, że każdy pasjonat "orientu" jest trochę orientalistą starej daty. Prawie zawsze staramy się dotrzeć do tych autentycznych Chin. Moim (i pewnie większości z Was) takim konikiem jest herbata (no i jeszcze trochę innych rzeczy). Martin, który od dziecka pielęgnował w sobie żyłkę kolekcjonera pragnął czegoś bardziej oryginalnego, wejść w świat jeszcze nie odkryty, nie wyeksploatowany, nie skomercjalizowany. W momencie jak zaczął zbierać fajki (później lampy i inne utensylia) do opium, jeszcze mało kto na zachodzie wiedział co to jest i nie potrafiono wycenić tych przedmiotów. Jako herbaciarze, nie możemy raczej tego o sobie powiedzieć. Nikomu się chyba nie uda już kupić całego ciastka puera z lat 50, czy stuletniego yixinga. No chyba, że ma się albo niesamowite szczęście, albo kupę szmalu. Martinowi się poszczęściło i odkrył kopalnię utensyliów na ebayu, gdzie łatwiej było o unikatowe i zabytkowe fajki za bezcen, niż na rynkach w Laosie, Kambodży i Chinach, gdzie targi były zalewane turystycznymi podróbkami, tandetami, czy prymitywnie naprawianymi zniszczonymi antykami. Niesamowita jest historia człowieka, który totalnie zatracił się w swojej pasji i przeszedł od nałogu zbierania starych utensyliów do opium, aż po nałóg, gdzie wypalał trzydzieści fajek tej wyrafinowanej trucizny. Jak pokazuje Martin w swoich zapiskach, niezwykle trudno jest się oprzeć czarowi tej la fée brune ("brązowej wróżki"), jak nazywali opium Francuzi.



piątek, 7 listopada 2014

2011 Mengku "Mang Fei Gu Shu"

Mógłbym się rozpisywać o kolejnym restarcie bloga, o tym, że wiecznie brak mi czasu (lub jestem po prostu zdezorganizowany i leniwy) oraz wielkich planach by zacząć systematycznie pisać notki, ale lepiej będzie jak przejdę od razu do herbaty.

Jest w mojej szafce jeszcze trochę zakopanych puerów, które zakupiłem przed swoim wyjazdem do Chin i o których w zasadzie zapomniałem. Jedną z takich herbat jest Mengku z 2011, który doszedł do mnie na trochę przed moim wylotem -  na tyle, że nie zdążyłem go wtedy spróbować. Ciastko rozpakowałem jakiś tydzień temu, kiedy stwierdziłem, że mój burdel w szafce z herbatami wymaga przynajmniej minimalnego ogarnięcia.




Jak wskazuje nazwa ciastka, pochodzi ono ze starych (może powinienem zacząć używać nazwy "starodawnych", żeby odróżniać od laoshu i żeby nie brzmiały aż tak pretensjonalnie jak "starożytne", czy "antyczne" drzewa?) drzew (gu shu) z góry Mangfei z Yongde w Yunnanie.
To półkilowe ciastko jest sprasowane tradycyjną metodą, dość luźno. Kilka manewrów nożem wystarczy, by potem palcami ułamać kawałek herbaty, nie uszkadzając przy tym szczególnie liści (które są dość spore, o jasnym kolorze). Widać, że materiał nienajgorszy.




Nie zanotowałem zbyt wiele. Na wejściu jest delikatna, nieagresywna goryczka. Słodki posmak pozostający w ustach. Goryczka kojarzy mi się ze świeżym, niedojrzałym jeszcze orzechem włoskim, z właściwą dla siebie kwaskowatością. Cierpkość ta daje delikatnie ściągający efekt. Nie wysusza ust, pozostawia miły huigan.




Liście, dzięki luźnej strukturze ciastka, są niepołamane, napar przez to jest czysty i przejrzysty, niemal zupełnie bez jakiegokolwiek pyłu. Kolor jasnożółty, złoty - wręcz jesienny. Parzenia idą jedno za drugim, dopiero przy czwartym wyczuwam, że trzymam już za krótko. Przeciągam piąte, uzyskując troszkę więcej cierpkości - za to pojawia się smak świeżych ziaren słonecznika. Szóste, siódme, już wiem, że nic mnie w niej nie zaskoczy. Od ósmej do dziesiątej piję ją, już nie zwracając uwagi na smak.




Liście po parzeniu są ładne, dość młode, gdzieniegdzie da się znaleźć pączki. Niektóre, już ciemniejsze, są delikatne, łatwiej się rozwarstwiają pomiędzy opuszkami palców.




Jest to interesujący shengpu, z którego zakupu jestem zadowolony - ciekawi mnie, jak będzie smakował za kilka lat. Cena zdążyła chyba troszkę podskoczyć, ale na Yunnan Sourcing wciąż można go dostać za jeszcze niewygórowane 31$ (za pół kilo gu shu!). Jest to też miła odmiana po goryczkowatych i tytoniowych xiaguanach, które ostatnio piłem w zbyt dużej ilości.